Martę Bartczak (sklep 1227, Wrocław) poznaliśmy w czasie jednego z wyjazdów Pozytywnie Zakręconych w Tatry. Piękny uśmiech, ciepło i niezwykła pogoda ducha Marty zwracały na nią uwagę. Przyjechała sama, nie znała nikogo, mimo to na szlaku widać było, że ciągle z kimś rozmawia, że do każdego znajduje klucz i każdy się przy niej dobrze czuje. Wspominała, że stara się pomagać innym. Po powrocie zaczęliśmy drążyć i okazało się, że mamy bardzo Pozytywnie Zakręconą Wolontariuszkę!

Co sprawiło, że pomagasz?                                                                                   

Zaczęłam pracę w Rossmannie i wtedy zaczęła się też moja przygoda z pomaganiem. Właściwie to nasza firma dała mi szansę przekonania się, że pomaganie nie jest trudne, nie wymaga, wielkiego wysiłku, nauczyła mnie pomagania. Wcześniej nie wiedziałabym jak zacząć, komu trzeba pomóc, jak zacząć to organizować. Pierwsza akcja, w którą się włączyłam to była sprzedaż koszulek dla Nepalu. Sprzedawałyśmy z ogromnym zaangażowaniem i… nasz sklep sprzedał ich najwięcej ze wszystkich Rossmannowych drogerii. Proponując klientom zakup koszulki nie miałam najmniejszych trudności, żeby namawiać do włączenia się do akcji.

Duch wolontariusza był w Tobie od zawsze?

Sama nie wiem, empatia na pewno. Odkryłam, że pomaganie przy problemach innych – pozwala mi rozwiązać moje problemy. Miałam trudny początek życia, wychowywałam się w domu dziecka, doświadczyłam w życiu przemocy, zajrzałam w oczy wielu biedom, teraz łatwiej mi wczuć się w sytuację innych. Pomaganie pozwala mi zapomnieć, nabrać dystansu, doświadczyć pozytywnych emocji. Wiem, jak działa ciepły gest, dla tego, kto go udziela – to może być niewiele, dla kogoś, kto potrzebuje znaczy czasem wszystko.

Skąd pomysł na zbiórki, które teraz organizujesz?

Pierwsze miesiące pracy w Rossmannie to był zachwyt możliwości korzystania z promocji. Moja domowa szafka na kosmetyki szybko wypełniła się po brzegi, kiedy zaczęła pękać w szwach – zaczęłam rozdawać wśród rodziny. Odkryłam przyjemność w samym obdarowywaniu! Chciałam ją realizować dalej. Wtedy ogłoszono w naszej firmie sprzedaż dla schroniska – bardzo się zaangażowałam! Zgłosiłam się, żeby jak najwięcej stać na kasie i móc klientów namawiać na zakup karmy na rzecz zwierzaków. Dziewczyny śmiały się ze mnie, bo poustawiałam puszki na kuwetach, szerokich parapetach przy kasie i namawiałam każdego na ten drobny gest pomocy. Sprzedałam wszystko!

A jak trafiłaś do Fundacji Przylądek Nadziei?

Odwiedzałam ciężko chorą przyjaciółkę w szpitalu. Za którymś razem dostrzegłam, że w tym szpitalu jest oddział tej fundacji, pomyślałam, że może przy okazji kolejnej wizyty u przyjaciółki – przekazałabym i paczkę dla dzieciaków? W domu miałam trochę nowych zabawek, takich, które nie zainteresowały moje dzieci – zapakowałam je i zaniosłam do fundacji. Dziewczyna, która je ode mnie odbierała – bardzo się ucieszyła, chciała moich danych, żeby przygotować jakieś podziękowania dla mnie, a ja na to: niech mnie pani po prostu przytuli i już. Przecież to nie był wielki wysiłek z mojej strony, przecież potrzeba więcej…

Jak wróciłaś do tej fundacji?

Od razu, przy okazji tej paczki, zapytałam, czy będę mogła ubrać im choinkę na przyszłe święta, czytać bajki dzieciom – ta dziewczyna zgodziła się z uśmiechem. Wracając unosiłam się na skrzydłach, weszłam do windy, a tam stało dziecko chore onkologicznie, z rodzicami, pomyślałam: tu nie ma co fruwać, tu trzeba pomagać, prosto, z serca. No i zaangażowałam się na całego. W czasie wyprzedaży poświątecznej wykupiłam co się dało, wszystkie ozdoby i uzbierałam na te kolejne święta cztery torby bombek, łańcuchów, światełek. Ubrałam im tę choinkę i też czytałam dzieciakom bajki. Kiedy ubierałam choinkę – dziewczyna z fundacji zaproponowała mi kolejną możliwość pomocy: organizowali sesję fotograficzną dla dzieci, które będą spędzały święta w szpitalu i ich rodziców. Rodzice nie mogą być przy dziecku non stop, a to przecież święta, wszyscy jeszcze mocniej tęsknią do siebie. Fundacja wymyśliła więc profesjonalną sesję i świąteczne zdjęcia, na które dzieci w szpitalu i ich rodziny w domu, będą mogły spojrzeć. Mnie z racji, że pracuję w drogerii zaproponowano… przygotowanie makijażu dla mam.

Interesujesz się wizażem?

A skąd! Ale zgodziłam się natychmiast! Mimo, że ja wcale nie umiałam się malować, a do tego jeszcze kogoś! No, ale przecież mogę namówić innych. I namówiłam! Mieszkam we Wrocławiu, ze Skierniewic dojechała do mnie Agata Matusiak, poznana dzięki współlokatorce na Warsztatach na Krecie, z Wałbrzycha - Edyta poznana na wyjeździe w Tatry z Pozytywnie Zakręconymi (tak, mam szczęście do fajnych współlokatorek!). Spały u mnie w domu, to był niezwykły weekend. Wcześniej zaczepiałam wszystkie koleżanki ze wszystkich znanych mi naszych drogerii we Wrocławiu i prosiłam o kosmetyki, uzbierała się ich naprawdę spora ilość. Zaczepiłam też jedną klientkę….

Namówiłaś ją na oddanie kosmetyku?

Kupiła tusz do rzęs, powiedziałam, że może dzięki temu kupić taniej puder… Ona na to, że ma aż za dużo kosmetyków. Wydała mi się sympatyczna, więc wypaliłam: „skoro ma pani dużo kosmetyków, to może by nam pani pomogła? Organizujemy taką akcję, będziemy malowały mamy chorych dzieci razem z fundacją…” Nie dokończyłam, bo mi przerwała: „ależ ja o tym marzyłam!!! Proszę mnie ze sobą zabrać!!! To znaczy ja was zabiorę, mam duży samochód”. I pomagała razem z nami.

A jak zareagowały mamy na propozycję makijażu?

Wiadomo, na początku nieśmiało, ale powoli wszystkie skorzystały. Przy okazji rozdawałyśmy maseczki, kremy, przychodziły też mamy spoza akcji, po prostu, ze szpitalnego korytarza. Nieśmiałe na początku byłyśmy też my, okazało się, że żadna z nas w zasadzie nie zna się jakoś specjalnie na makijażu, siebie umalować nie problem, ale kogoś…. Ale dałyśmy radę i efekt był naprawdę dobry: na makijaż dała się namówić nawet pacjentka! Nigdy się nie malowała, umalowałyśmy ją więc delikatnie, była tak zachwycona: „Taka piękna nigdy nie byłam!”  Zapowiedziała, że przez dwa dni nie umyje twarzy, dopóki nie przyjedzie rodzina (śmiech). To był dobry czas, mnóstwo emocji, zwłaszcza tych dobrych, dobroczynnych. Kawiarnia zasponsorowała kawę, my szalałyśmy z kosmetykami, rodziny miały swój specjalny czas.

Jesteś niesłychanie zmotywowana do pomagania!

Pomaga mi wsparcie moich dziewczyn ze sklepu. Na pewno mają już mnie trochę dosyć, i tego mojego namawiania: zobacz, zbieram teraz na higienę dla bezdomnych, daj 1,50 na mydło, no co ci zależy… (śmiech) I dają! Reagują pozytywnie na te moje szaleństwa i włączają się, jak mogą. Dla mnie to jest właśnie wsparcie, które dodaje sił. Fundacja Przylądek Nadziei zaproponowała mi stały wolontariat w ich fundacji, podjęłam go. Poza tym mam oczy szeroko otwarte i kiedy widzę, że trzeba pomóc, to kombinuję, co tu zrobić.

Zbierasz teraz na bezdomnych?

Tak, skontaktowałam się z Domem Brata Alberta, to schronisko dla bezdomnych, zapytałam, co by się przydało, powiedzieli, że wszystko. Teraz, w czasach epidemii, wsparcie rzeczowe przekazywane jest głównie do szpitali, Domów Opieki Społecznej, słusznie, bo tam potrzeby są ogromne, ale trochę zapomnieliśmy o tych i tak zapomnianych. Zbieram więc chemię, kosmetyki, już tego dużo mam. Wiesz, po jakimś czasie, jak znajdujesz drobniaki w kieszeniach po zakupach, to sprawdzasz, liczysz… i radość: o mam 1,50 na mydło! Staram się jak największej ilości osób o tej swojej akcji opowiedzieć, więc… specjalnie proszę o delegacje na inne sklepy. Kto wie, może znajdę kolejną dobrą duszę, która pomoże mi tę pomoc organizować…

Wykorzystujesz każdą okazję, a jak jej nie ma to ją stwarzasz!

Tak, wykorzystuję wszystkie okazje, żeby uruchamiać te małe machiny pomocy. Najcenniejsze poza chwilami, kiedy wiem, że komuś realnie pomogłam, są chwile, kiedy pomogłam komuś… pomagać. To proste, naturalne działanie, na które czasem trudno się zdobyć, bo od czego tu zacząć, z kim, gdzie, komu, jak? Kiedy ktoś raz spróbuje – chce pomagać więcej, szerzej, rozwijać się w tym. Na przykład ja doszłam do wniosku, że muszę się nauczyć malować, muszę być profesjonalna! I okazało, się że nasza firma organizuje we Wrocławiu kurs makijażu, już dawno było po zapisach, ale stwierdziłam, że muszę zawalczyć, zadzwoniłam do pana Tomka, który przyjmował zgłoszenia, mówię, że muszę się dostać ja, ta Edyta z Wałbrzycha i Ania Motyka z mojego zespołu (która jest ze mną przy wszystkich akcjach!), on na to - żebym uzasadniła dlaczego. Powiedziałam: pomagam rodzinom chorych onkologicznie, robię im warsztaty, pokazy, muszę to umieć! No i się dostałyśmy. Panie Tomku, dziękuję! Także warsztaty na Krecie, wszystko czego tam się nauczyłam – wykorzystuję w pomaganiu. Nasza firma na początku dała mi możliwość włączenia się w akcje charytatywne, teraz daje wiele narzędzi do tego, by działać – jestem za to wdzięczna. I działam.

Rozmawiała Barbara Balcerska

Powrót